niedziela, 30 sierpnia 2015

6. Closer.

Podkład muzyczny: Shawn Mendes "Kid In Love"

„Wiem, że dopiero się poznaliśmy...
i może to głupie...
ale czuję jakby to było coś...
od momentu, w którym się dotknęliśmy.
Bo, jest dobrze... jest dobrze.
Chcę uczynić cię moją...”*
*Harry*
Sekunda ciszy mijała za sekundą ciszy, nieubłaganie dobijając mnie do samego dna przerażenia. Tak, przerażenia. Czuję się jak małe dziecko, desperacko potrzebujące odpowiedzi rodzica po tym, jak nabroiło. To szalone, to jak wielką kontrolę ta dziewczyna ma nade mną już po jednym dniu znajomości.
W momencie, kiedy łzy zaszkliły oczy tej uroczej blondynki kolejny raz poczułem się jak skończony idiota. Ostatnie czego chciałem to doprowadzenie Vivienne do płaczu. Sam już nie wiem co robić, najchętniej cofnąłbym czas i wczoraj zwyczajnie inaczej się zachował… ale nie mogę. Spieprzyłem to i teraz muszę to naprawić.
- Powiedz coś, błagam cię. – rzuciłem desperacko.
Mam w dupie to, że coraz bardziej rezygnuję ze swojej dumy - jedyne czego chcę to jakikolwiek gest ze strony tej dziewczyny. Niech mnie spoliczkuje, nakrzyczy na mnie, ale niech tak okrutnie nie milczy, a przede wszystkim niech nie płacze.
Niebywałe, że coś, na co nigdy w życiu nie zdobyłbym się będąc w Anglii, tutaj przyszło mi z taką łatwością. Może to wszystko miało związek z poczuciem wyższości, które od dziecka mi wpajano, a które później z taką zaciętością starano się ze mnie wyplenić. A może po prostu tutaj wszystko jest inne? Może tutaj nie muszę się buntować, żeby okazać komuś swoje niezadowolenie z planu na moją przyszłość. Może o to tak naprawdę w tym wszystkim chodziło, może tylko to chciałem osiągnąć przez swoje zachowanie. Jeszcze tego nie rozgryzłem, ale zrobię to. Gdyby moja matka zobaczyła mnie teraz takiego, zawstydzonego i zagubionego pewnie by nie uwierzyła, że to naprawdę ja. Jednak tak, właśnie tak, książę Harold błaga kogoś na kolanach o wybaczenie… i jest z tego dumny jak z niczego innego.
- Oh, Harry… - wydusiła w końcu Vivienne, kręcąc głową i uśmiechając się do mnie lekko. – Oczywiście, że ci wybaczam. Jak mogłabym tego nie zrobić?  - odetchnąłem. Naprawdę odetchnąłem.
- Tak cholernie ci dziękuję, Vivienne. Nie masz pojęcia ile dla mnie znaczy to, że mi wybaczyłaś. Już nigdy więcej nie odwalę tak chorej akcji, obiecuję.
- Nie wracajmy do tego, okej? Już jest dobrze. – zapewniła. – A teraz już wstań, bo chcę żebyś mnie przytulił! – zachichotała, lekko się rumieniąc. Mimowolnie uśmiechnąłem się na ten widok. Dobry Boże, jest wspaniała.
Sprawnie podniosłem się z kolan, czemu Vivienne przyglądała się z zaskakującą dokładnością. Nie powiem, że nie cieszy mnie bycie obserwowanym przez nią - cieszy mnie cholernie, dając nadzieję, że podobam się jej w choć minimalnym stopniu tak bardzo, jak ona mi.
Nie mogąc się oprzeć, oplotłem dziewczynę ramionami i mocno do siebie przytuliłem. Vivienne zaśmiała się słodko, nieśmiało we mnie wtulając. Nie ma słów, które opiszą uczucie, które zaczęło towarzyszyć mi w momencie, kiedy czułem jej drobne ciało tak blisko mojego.
- Dasz się zaprosić na jakąś kawę, w ramach przeprosin?
- A ładnie mnie zapraszasz? - spytała zadziornie, z uśmiechem.
- Nawet nie wiesz jak ładnie, najładniej jak umiem. - roześmiałem się i przytuliłem ją mocniej.
- Skoro tak, to dobrze, dam się zaprosić. Tylko nie ściskaj mnie już tak, bo mnie udusisz. - przez chwilę zastanawiałem się, czy powiedziała to, żeby się ze mną podroczyć, czy żeby zawstydzić moją gwałtowność. Vivienne widocznie dostrzegła moją niepewność, po tych słowach, bo popatrzyła na mnie z troską i złapała moje dłonie, z porażką osuwające się po jej tali i przywróciła je na poprzednie miejsce. - Tylko się droczyłam, podoba mi się to, że mnie tulisz w taki sposób.
Uśmiechnąłem się. Zachowuję się jak totalny szaleniec, posłuszny jej słowom i gestom w każdym calu, wiem to. Jednak podoba mi się to i nic bym w tym nie zmienił.
- W każdym razie i tak przepraszam, Vivienne. Jesteś taka delikatna, a moje przytulanie cię na pewno tego nie respektowało.
- Uwodzisz mnie takimi wyznaniami. - zaczerwieniła się i lekko pokręciła głową.
- Skłamałbym mówiąc, że nie podoba mi się to, że to robię. - wymamrotałem cicho i wypuściłem niechętnie ją z objęć, wiedząc, że trochę za długo ją w nich trzymam.
- Oh... - wydusiła tylko i odwróciła wzrok. Speszyłem ją, jestem tego pewien. Muszę się bardziej hamować, Vivienne nie jest typem osoby, która w tak szybki sposób zdobyłaby się na jakąkolwiek pozytywną odpowiedź względem moich wyznań. Zresztą, kurwa, to ze mną musi być coś nie tak, skoro mówię jej to wszystko, ledwo ją znając.
- Może po prostu zmieńmy temat na jakiś mniej zobowiązujący i chodźmy na tą kawę?
- To dobry pomysł. - przytaknęła mi.
- Tylko... nie znam jeszcze zbyt dobrze tego miejsca, aby wiedzieć, gdzie jest jakaś fajna kawiarenka. - westchnąłem.
- Nie ma problemu, ja wiem. - niemal weszła mi w słowo Vivienne, jak zwykle nie widząca problemu w moich nieudolnych próbach zaradności i pociągnęła mnie lekko za dłoń, zachęcając abym poszedł za nią.
- Może mogłabyś oprowadzić mnie później po uniwersytecie i jego okolicach? - zapytałem z nadzieją, idąc za dziewczyną i śmiejąc się cicho z zachwycająco dziecinnego sposobu w jaki się ze mną obchodzi.
- Oczywiście, Harry. - zgodziła się z uśmiechem.
~*~
- Weź to, mówię serio, jest przepyszne! - przekonywała mnie Vivienne, kiedy nie mogłem zdecydować się na wybór ciasta do kawy – było ich naprawdę wiele, a ich dziwne nazwy w żaden sposób nie pomagały mi w rozszyfrowywaniu ich smaku. Spojrzałem na dziewczynę z uśmiechem, nie mogąc nadziwić się temu jak niebywale słodka potrafi być. Nie zdziwił mnie również fakt, że wybrała ciasto o najniewinniejszej nazwie jaką mogli mu nadać.
- Kubusia Puchatka? - uniosłem rozbawiony brew, a dziewczyna uczepiła się kurczowo mojego ramienia.
- No tak, właśnie o nim mówię ci od dwóch minut!
- Okej, okej, zdaję się na ciebie. - roześmiałem się i podszedłem do kasy. Zamówiłem dla nas dwie kawy i ciasta, które wybrała Vivienne. Kobieta, która przyjmowała nasze zamówienie zapisała je w notesie, który charakterystycznie można dostrzec na wielu amerykańskich filmach, w dłoniach kelnerek.
- 14 dolarów. - odparła, uśmiechając się do mnie sympatycznie. Wyciągnąłem z portfela banknot dwudziestu dolarowy i podałem go jej.
- Płacę za siebie. - usłyszałem zza swoich pleców stanowczy głos Vivienne.
- Nie ma mowy. - uciąłem łagodnie i ponagliłem gestem dłoni kobietę, która czekała na zakończenie mojej małej „sprzeczki” ze współtowarzyszką.
- Oczywiście, że jest.
- Płacę za nas i koniec. - odebrałem swoją resztę i wrzuciłem ją do słoika z napisem „napiwki”. Przytaknąłem tylko, gdy pracownica kawiarni poinformowała mnie, że przyniesie za chwilę nasze zamówienie i poprowadziłem niezadowoloną Vivienne do jednego ze stolików stojących przy oknie.
- Następnym razem ja płacę.
- Vivienne...
- No co? - przerwała mi, a ja się roześmiałem.
- Jesteś niemożliwa. – skwitowałem.
- Możliwe, ale ty jesteś tak samo niemożliwy jak ja. - odparła, a ja kiwnąłem głową i przyciągnąłem ją bliżej. - Rozumiem, że znowu będziemy się tulić?
- Tak, dokładnie tak. - uśmiechnąłem się.
- Więc... jak ci się podoba na Uniwersytecie Stanforda? - spytała, kiedy objąłem ją ramieniem.
- W sumie... byłem tylko na jednych zajęciach jak do tej pory... jednak fakt, że mam je razem z tobą wystarczająco mi je umila. Jest super, dużo lepiej niż na Cambridge.
- W takim razie mam nadzieję, że twoje dobre pierwsze wrażenie się utrzyma.
- Jestem tego pewien. - odparłem szczerze.
- Mogę cię o coś spytać?
- O co tylko chcesz.
- Bałeś się? No wiesz, przyjazdu tutaj, do nowego kraju, na nowy uniwersytet? Ja się bałam, nawet jeśli pozostałam w obrębie jednego kraju. - wymamrotała Vivienne, przyglądając mi się. Przez chwilę zastanawiałem się nad jej słowami.
Czy bałem się? Nie, nie sądzę, byłem zbyt pochłonięty wizją zaznania nowego życia, aby się bać. Jedyne czego się boję to, że ktoś mnie rozpozna i mój amerykański sen się skończy... jednak o tym, jak i o wielu innych rzeczach nie mogę jej powiedzieć.
- Nie, nie bałem się. Przynajmniej nie jakoś bardzo.
- Czyli tylko ja jestem tak strachliwa.
- Jestem pewien, że wiele osób tak ma, nie tylko ty. Kiedyś... kiedyś powiem ci, dlaczego się nie bałem, dobrze? - zapytałem, a Vivienne kiwnęła tylko głową i oparła się ufnie na moim ramieniu.
- Jesteś bardzo tajemniczy z tym swoim „kiedyś”. - stwierdziła, a kiedy miałem już jej odpowiedzieć, podeszła to nas ta sama kobieta, która przyjmowała nasze zamówienie i przyniosła nam je. Grzecznie jej podziękowałem, a ona tylko wymamrotała coś w odpowiedzi i zostawiła nas znów samych.
- No, zobaczymy, czy dobrze zrobiłem, słuchając twojej porady. - odezwałem się rozbawiony, a Vivienne tylko w odpowiedzi zrobiła zabawną minę, widocznie zapominając o tym, że tak właściwie nic konkretnego ze mnie nie wyciągnęła. Spróbowałem tego jej ukochanego Kubusia Puchatka, który okazał się być po prostu zaskakująco dobrym ciastem o smaku pomarańczowym.
- Widzisz, jest pyszne. - uśmiechnęła się Vivienne i również zaczęła jeść swoje ciasto.
- Nazwa Kubuś Puchatek powinna być zastosowana do ciasta miodowego, a nie pomarańczowego. - powiedziałem z zamiarem podroczenia się z nią.
- Miodowe nazywa się Pszczółka. - dziecinnie pokazała mi język, a następnie zauważając coś, albo kogoś po przeciwnej stronie kawiarenki, zmarszczyła lekko brwi.
- Co się dzieje? - zmartwiłem się i porzuciłem tym samym naszą niezobowiązującą pogawędkę.
- Ten mężczyzna... szedł za nami od akademika, a teraz ciągle się nam przygląda. - wymamrotała, a ja podążyłem za jej spojrzeniem, które okazało się spoczywać na nikim innym jak na moim ochroniarzu. Przygryzłem nerwowo wargę, nie wiedząc jak zareagować. Brawo, Paul, wspaniały z ciebie ninja.
- Pójdę z nim pogadać, nie chcę, żeby cię niepokoił, co ty na to?
- Nie, nie. Nie rób scen, może tylko mi się wydaje?
- Pewnie tak właśnie jest... - ostatecznie uciąłem, nie chcąc, aby Vivienne dłużej zaprzątała sobie tym głowę i powróciłem do nabijania się z niezaprzeczalnie dziwnych nazw ciast.
_______________________________________
*Shawn Mendes "Kid In Love"

środa, 15 lipca 2015

Notatka ode mnie.

Witajcie, miśki.
Tak, wiem, że długo mnie tu nie było i pewnie połowa z Was zapomniała już o tym blogu, ale ja mimo wszystko tu wracam. Z nowymi rozdziałami, nowymi pomysłami, dojrzalsza.
Pewnie z tego, co pamiętacie było tu więcej rozdziałów - to prawda. Poprawiłam je, chcąc zmienić kilka rzeczy w tym, co już zostało stworzone, a także zwolnić akcję pomiędzy poznaniem Vivienne i Harry'ego, a ich przyjaźnią.
Jeśli nadal macie na to ochotę, zapoznajcie się z tym, co jest niżej, bo wprowadzone tam zostało kilka nowych fragmentów, a przez wakacje będą pojawiać się kolejne rozdziały.
Mam nadzieję, że kilkoro z Was zostanie tu ze mną, jednak nie zdziwię się, jeśli wielu z was odejdzie.
W każdym razie kocham Was i dziękuję każdemu, kto był tutaj rok temu i kto być może będzie tu teraz.

wtorek, 1 lipca 2014

5. Amaze me.

*Vivienne*
- Osoby siedzące z wami przy jednym stoliku laboratoryjnym są osobami, z którymi będziecie pracować do końca semestru. – tymi słowami profesor Brown zakończył swój pierwszy wykład w tym roku akademickim.
Co?
Spojrzałam na chłopaka siedzącego obok; tego dupka – Harry’ego, który od początku wykładu nie odezwał się do mnie nawet słowem. Nie wiem na co liczyłam; może, że mnie przeprosi? Jestem taka naiwna, jak mogłam wczoraj chociaż przez chwilę myśleć, że jest niesamowity. Tak, to prawda, przez cały wieczór był cholernie uroczy, ale to jak potraktował mnie przy tym jak się żegnaliśmy - skreśliło go.
- Vivienne? – odezwał się niepewnie Harry, gdy zbierałam się do wyjścia. – Możesz mi powiedzieć co wczoraj źle zrobiłem? 
Czy to żart?
To musi być żart, bo ja naprawdę powoli tracę wiarę w rozum tego kędzierzawego chłopaka.
- Czy ty próbujesz ubliżyć mi jeszcze bardziej, Harry? – odparłam smutno, wymijając go i tym samym wychodząc z pomieszczenia wykładowczego.
Harry uparcie podążył za mną, przez co zaczęłam się zastanawiać, czego on tak naprawdę ode mnie do cholery chce. Czy nie wystarczy mu to, że wymierzył mocny cios w moją kobiecą godność i sprawił, że poczułam się jak pierwsza lepsza zdzira? Nie potrzebuję powtórki z rozrywki, serio.
- Nie, oczywiście, że nie, Vivienne! - zaprzeczył natychmiast.
- No to o co ci chodzi, Harry? Czego nie rozumiesz? - westchnęłam, wychodząc na zewnątrz. Ta rozmowa naprawdę mnie męczy, a ostatnie czego chcę to wyjaśnianie chłopakowi, co zrobił nie tak, jak powinien.
- Ja naprawdę nie wiem, co zrobiłem źle, co cię tak uraziło, ale przepraszam, Viviennie. Nie chciałem cię skrzywdzić. Proszę cię, porozmawiaj ze mną. - nuta błagania dostrzegalna w głosie chłopaka sprawiła, że coś we mnie pękło, a ja sama zatrzymałam się na środku ścieżki prowadzącej do bufetu. Zwróciłam się w jego stronę, spoglądając na niego, a coś w jego oczach, pewnego rodzaju smutek i mamiąca niewinność omotały moje uczucia do tego stopnia, że uwierzyłam mu. Uwierzyłam, że chłopak naprawdę potrzebuje wyjaśnienia mojej reakcji.
- Wydałeś mi się w barze taki miły, inteligentny, ułożony… Dlaczego potem zachowałeś się jak skończony dupek, Harry? Może to głupie, ale skrzywdziłeś mnie, klepiąc mnie w tyłek, rozumiesz? Poczułam się przez ciebie znieważona, jakbyś nie szanował mnie, jakbyś traktował mnie jak szmatę już przy pierwszym spotkaniu. Czy to wystarczające wyjaśnienie, Harry? - powiedziałam cicho, jakby bojąc się kolejnego zranienia z jego strony. Polubiłam go, traktowałam jak kolegę, a on... zawiódł mnie. Może to popieprzone z mojej strony, bo znałam gościa kilka godzin, ale zdążyłam poczuć się przy nim naprawdę dobrze, nawet bezpiecznie, co wzmocniło jedynie moje negatywne odczucie względem niego.
- Ja... ja nie wiedziałem... ja... przepraszam. - jąkał się chłopak, patrząc na mnie przepraszająco. - Jestem drugi raz w Ameryce i nie znam zachowań, które dopiero co poznane tu na Uniwersytecie, są złe. Może brzmię jak dzieciak, ale tak jest. Jestem tu nowy, przez co odczuwam potrzebę swoistego wtopienia się w tłum. Nie chcę zwracać na siebie uwagi, robiąc coś dziwnego, przesiąkniętego kulturą brytyjską, nie chcę wyjść na idiotę. Podejrzałem w barze to zachowanie, które spotkało się z pozytywną reakcją. Wydało mi się to dziwne, bo wiem, że w Wielkiej Brytanii byłoby to niedopuszczalne, ale pomyślałem, że to musi być dla amerykańskich studentów taka... codzienność? Może to prawda, że jestem trochę przytępawy, ale jestem tylko zagubionym w nowym miejscu facetem. - dodał cicho, podejmując próbę wytłumaczenia się. 
Harry z każdą chwilą rozmowy wydaje mi się coraz bardziej niewinny, to nie jest udawane, to jest prawdziwe. Chłopak miał odwagę pokazać mi się ze swojej bezbronnej, zagubionej strony, wyznał to, czego się nawet boi. Zrobił coś, co mi zaimponowało. Coś, co z silnym wrażeniem udowodniło mi, że jest tak niesamowity, ja myślałam wcześniej.
W ciszy zastanawiałam się, co powinnam odpowiedzieć, aby to było odpowiednie. Nie chcę się szybko przełamywać, ale po takiej otwartości, nie mam serca trzymać go w niepewności.
Mój wzrok nieśmiało błądził po ciele chłopaka, próbując wyłapać każdy szczegół. Po raz pierwszy mam odwagę obejrzeć go w pełnej okrasie, tak idealnego, tak wyjątkowego. 
Idealnie zielone oczy, niesforne loki i głębokie dołeczki, które mimo braku uśmiechu zawsze znajdywały drogę do swojego ukazania, nadają chłopakowi niemożliwego do opisania uroku. Rozpięta do połowy koszula w kratę, ukazująca fragment idealnego torsu chłopaka zwracała uwagę na czarny tusz pokrywający jego klatkę piersiową. To skontrastowane odczucie jego uroku wraz z tatuażami stworzyło nieprawdopodobnie seksowną mieszankę.
- Nie powinieneś patrzeć na innych Amerykanów, wiesz, Harry? Zdecydowanie wolę, kiedy jesteś tak szczery, jak teraz. Chcę poznać ciebie, takiego jakim jesteś, z wszystkimi dziwnymi zachowaniami odbiegającymi od tych amerykańskich – nie twierdząc tym, że klepanie po tyłku jest normalne. Wyjątkowość jest najważniejsza, wtapianie się w tłum jest tchórzostwem. Lubię cię, Harry takiego jak teraz, wiesz? - powiedziałam to, co miałam na myśli, uśmiechając się delikatnie w jego stronę.
Chłopak przez chwilę zastanawiał się nad swoimi słowami, po czym zwyczajnie uklęknął przede mną, spoglądając na mnie do góry.
- Co ty robisz, Harry? Nie żartuj sobie, nie musisz przede mną klęczeć, przecież to tylko ja. Wstań, proszę cię.
- Nie, Vivienne. Swoim zachowaniem ugodziłem twojej kobiecej dumie, więc żeby odpowiednio cię przeprosić sam muszę zrezygnować ze swojej.
Zachciało mi się płakać, niemiłosiernie, ze wzruszenia. Nikt nigdy nie zdobyłby się na coś takiego w tak błahej sprawie. Harry był wstanie uklęknąć przede mną i na kolanach błagać mnie o wybaczenie tylko i wyłącznie za to, że klepnął mnie w tyłek.
- Harry, ty naprawdę nie musisz... - wszedł mi w słowo.
- „Pojąłem jak za grzech żałować nieposłuszeństwa i krnąbrnej przekory. Wobec rozkazów twych padam do nóg prosząc wybaczenia."* - zwrócił się do mnie cichym głosem, wprowadzając mnie tym w totalny szok. Czy on właśnie zacytował Williama Szekspira? Ten chłopak z każdą chwilą coraz bardziej udowadnia mi jak bardzo jednak różni się od każdego znanego mi chłopaka. Poznanie go jest za piękne, żeby mogło być prawdziwe. - Wiem, że to co powiedziałem nie jest wystarczającym wytłumaczeniem, ale ja naprawdę żałuję. Proszę, wybacz mi moje zachowanie, Vivienne. Obiecuję, że już nigdy więcej nie zrobię nic, co sprawi, że przestaniesz czuć szacunek, którym cię darzę.
________________________________________________________
*Co do cytatu Szekspira to nie wiem, czy taki jest, był on użyty w filmie, który mnie inspiruje, więc ja także go użyłam, bo jest naprawdę ładny. 
P.S. Oto oficjalny zwiastun mojego ff:
Jak Wam się podoba? :)
Czytasz=Komentujesz.
Kocham Was.


środa, 18 czerwca 2014

4. Your eyes… irresistible.

*Harry*
- Ciebie również miło poznać, Vievienne.
Moja chęć dokładnego przyjrzenia się dziewczynie posiadającej tak aksamitnie delikatny głos rosła z każdą sekundą. Vivienne jakby celowo jeszcze bardziej mi to utrudniała, siedząc z nieśmiało spuszczonym wzrokiem. Sam nie wiem dlaczego, ale odczuwam naprawdę silną potrzebę zobaczenia jej w całej okazałości, a dziewczyna istnie znęca się nade mną, kiedy tak skrupulatnie zakrywa się swoimi blond włosami.
- Fajny masz akcent. – zwróciła się do mnie po krótkiej chwili, zdecydowanie postanawiając przerwać tym moje katusze związane z oczekiwaniem na jakikolwiek ruch z jej strony.
Podniosła wzrok, uśmiechając się w moją stronę. Dobry Boże, jak ona pięknie się uśmiecha. Mogę przysiąc, że gdybyśmy znajdowali się w ciemnym pomieszczeniu to dla mnie jej uśmiech rozświetliłby noc. Oczarowany dokładnie skanowałem wzrokiem jej twarz. Idealnie jasna cera, mały nosek, zaróżowione usta, jak dla mnie wzrost stworzone do całowania i oczy… zniewalająco jasne, błękitno-niebieskie oczy. Dziewczyna spojrzała na mnie spod wachlarza ciemnych, długich rzęs i założyła sobie za ucho kosmyk swoich jasnych włosów, który widocznie przeszkadzał jej, opadając na twarz.
Jako książę widywałem naprawdę wiele pięknych kobiet, ale żadna nigdy nie powaliła mnie na kolana z taką łatwością, jak zrobiła to Vivienne. Nie wiem co jest w niej takiego, że od pierwszego spojrzenia mam ochotę nie przestawać patrzeć na nią. Może to sposób w jaki zawstydzona odwraca ode mnie wzrok, albo to jak bardzo jest urocza? Czuję się jakbym powoli zaczynał tracić przy niej zmysły. Czuję się jak szaleniec, fanatycznie zapatrzony w piękną kobietę.
- Dziękuję, twój też jest świetny. – wydusiłem w końcu. Świetny? Cholera, jest idealny.
- Brytyjczyk, mam rację? – uśmiech nie schodził z jej twarzy, kiedy wpatrywała we mnie swoje bystre oczy.
- Masz rację. – przytaknąłem. –  Ty też nie jesteś Amerykanką, prawda?
- Nie, zupełnie jak większość osób na tej uczelni. – zaśmiała się, przeczesując blond włosy swoją małą dłonią. Racja, Uniwersytet Stanforda słynie z przyjmowania studentów z całego świata. Zabawne jest to jak bardzo rozważam każde słowo, które powie i jak wiele małych, wręcz nieistotnych szczegółów dostrzegam. – Nie widziałam cię tu wcześniej. – zmrużyła oczy, jeszcze uważniej mi się przyglądając.
- To mój pierwszy rok w Stanford, przeniosłem się tu z Uniwersytetu Cambridge. Jestem na drugim roku medycy, a ty, Vivienne? – uśmiechnąłem się.
- Również. Całkiem możliwe, że większość zajęć będziemy mieć wspólnie. – czy mógłbym usłyszeć jeszcze wspanialszą nowinę? – Nie podobało ci się na Cambridge? Przecież to najlepszy uniwersytet w Anglii.
- To nie tak, że mi się tam nie podobało, wiesz? Ja… w zasadzie chciałem zmienić otoczenie, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi. – pogubiłem się we własnych słowach i nerwowo potarłem dłonią o kark. – Tam jest dość sztywno, wszystko przez te starodawne tradycje…
- W porządku, rozumiem, nie musisz się tłumaczyć, nie chciałam wprowadzić cię w zakłopotanie. – odparła na to, uśmiechając się życzliwie.
- Nie wprowadziłaś, po prostu nie lubię tego tematu, wiesz? Jednak może kiedyś opowiem ci wszystko dokładniej. – tylko najpierw musiałabyś wiedzieć o moim pochodzeniu – dodałem w myślach.
~*~
Po wypiciu kolejnego piwa wodziłem opuszkiem palca wskazującego po górnych brzegach kufla, wpatrując się w milczeniu w Vivienne. Cisza między nami nastała w momencie, kiedy Louis i Eleanor wyszli razem na zewnątrz, ponieważ chłopak chciał zapalić papierosa.
- Chyba już pójdę… jutro zaczynam wcześnie rano zajęcia. – odezwała się dziewczyna, sprawdzając godzinę na wyświetlaczu komórki. – Wow, już po północy. – dodała z westchnieniem.
- Odprowadzę cię do akademika, co ty na to? Jest już późno. – zaproponowałem, kierując się zmartwieniem.
Przez moje myśli przebiegł szereg wyrażeń „zgódź się”, tak jakby powtarzanie tego dziesiątki razy miało zaczarować jej umysł przed odmową.
Nie ma mowy żebym puścił Vivienne samą o tej godzinie, więc teoretycznie dziewczyna i tak nie ma zbyt dużego wyboru.
- Dobrze, jeśli to nie będzie dla ciebie problem.
- Żaden. – odparłem zgodnie z prawdą, przeczesując dłonią swoje loki.
Jakim problemem mogłoby być dla mnie odprowadzenie takiego anioła do akademika?
~*~
- Zimno ci? – spytałem, widząc jak Vivienne pociera lekko dłońmi o swoje ramiona, nieznacznie drżąc. Dziewczyna skinęła jedynie głową na moje pytanie, uśmiechając się lekko.
- Tak, założenie tylko cienkiego sweterka zdecydowanie nie było najlepszym pomysłem. – westchnęła.
Słysząc potwierdzenie Vivienne ściągnąłem swoją bluzę, zakładając ją jej. Jestem totalnym idiotą, mogłem to zrobić 5 minut wcześniej, kiedy wychodziliśmy z tego baru – wtedy by aż tak nie zmarzła.
- Proszę. Teraz będzie ci ciepło. – uśmiechnąłem się, dokładniej opatulając dziewczynę grubym, dającym ciepło materiałem ubrania.
Dobry  Boże, wygląda tak uroczo w mojej za dużej na nią bluzie. Chciałbym móc częściej widywać ją w moich ubraniach, bo według mnie to totalnie intymne, kiedy dziewczyna zakłada coś co należy do jej chłopaka. Dobra – jeszcze nie jestem chłopakiem Vivienne, ale to kwestia czasu, aż totalnie się we mnie zadurzy. Przecież żadna mi się nie oprze. Prawda?
- Dziękuję, to kochane, ale teraz tobie będzie zimno. – odparła zmartwiona, wskazując na moją koszulkę. Naciągnęła na dłonie rękawy mojej bluzy – słowo daję, że nigdy nie widziałem bardziej rozczulającego widoku.
- Nie martw się o mnie, śliczna. Mi jest ciepło. – zapewniłem ją.
Szliśmy dalej w ciszy, co jakiś czas na siebie zerkając. Zazwyczaj takie momenty dają duże poczucie dyskomfortu, ale gdy byłem z nią, to nie nadeszło. Nawet cisza w jej towarzystwie wydawała się satysfakcjonująca. Odtwarzałem w myślach wszystko, co mi o sobie opowiedziała.
Vivienne jest Polką, która od drugiego roku życia mieszkała w NYC. Od dzisiaj dzieli pokój razem z Eleanor, gdyż jej współlokatorka zrezygnowała z tego uniwersytetu. O studiowaniu na Stanford marzyła już od dawna, a po złożeniu papierów na tę uczelnię nie mogła zmrużyć oka, aż do otrzymania potwierdzenia o przyjęciu. Z tego co zaobserwowałem jest naprawdę ambitna, a sposób w jaki mówi o chęci bycia lekarzem jest oniemiający. Czy ja kiedykolwiek mówiłem o czymś z takim przejęciem?
- To tutaj. Dziękuję za odprowadzenie i dotrzymanie mi towarzystwa, Harry. – uśmiechnęła się Vivienne, stając przy budynku oznaczonym literą A, wyrywając mnie z zamyślenia.
- Nie ma za co. Miło było spędzić wieczór na rozmowie z tobą. – przyznałem.
Dziewczyna odgarnęła swoje włosy na jedno ramię i nieśmiało odwróciła wzrok.
- Z tobą również rozmawiało mi się świetnie. Było miło.
- Tak, bardzo. – uśmiechnąłem się.
- Więc… dobranoc. Do zobaczenia na jutrzejszych zajęciach, być może.
- Mam nadzieję, że mimo wszystko będziemy mieć wspólne wykłady. Dobranoc, śliczna. – uśmiechnąłem się.
W momencie, w którym dziewczyna zamierzała się odwrócić, widocznie przypomniała sobie o czymś i spojrzała ponownie w moją stronę.
- Bluza, już ci ją oddaję.
- Nie, nie musisz. – powstrzymałem ją, kiedy miała zamiar rozsunąć zamek ubrania. – Weź ją, oddasz mi ją innym razem. Taka gwarancja następnego spotkania, co ty na to?
Nie wiem dlaczego, ale naprawdę potrzebowałem mieć przeczucie, że ma coś mojego. Zresztą już miała – mój zdrowy rozsądek. Odkąd ją zobaczyłem kilka godzin temu naprawdę wariuję. Sam już nie wiem co robię i do czego zmierzam. Gubię się.
Cholera. Jestem tu od kilku godzin, a już zachowuję się jak desperat.
- Uhm, no dobrze. W takim razie oddam ci ją jutro. Jeszcze raz dobranoc. – uśmiechnęła się dziewczyna, odwracając w stronę wejścia do budynku. Vivienne szarpnęła za drzwi wejściowe, a kiedy one nawet nie drgnęły z westchnieniem sięgnęła do kieszeni jej czarnych, obcisłych spodni. Mój wzrok mimowolnie powędrował niżej. Jej tyłek w tych spodniach wygląda tak seksownie. Wymiękam, cholera.
W tym momencie w moim umyśle zrodził się pewien pomysł zainspirowany zachowaniem, które dziś dostrzegłem w studenckim barze. Skoro to tak bardzo działa na Amerykanki, to czemu miałoby nie zadziałać na Vivienne?
- Do jutra, mała. – wyszczerzyłem się, klepiąc dziewczynę w tyłek. Vivienne gwałtownie odwróciła się w moją stronę, patrząc na mnie zszokowanym wzrokiem. Dziewczyna zacisnęła swoje małe dłonie w piąstki i wielokrotnie otwierała i zamykała usta, jakby nie wiedząc co powiedzieć.
Dlaczego wydaje mi się, że Vivienne jest… zła?
- Czy ty właśnie...?! Pieprzony dupek! – wycedziła, policzkując mnie. Zabolało. Syknąłem, a Viviennie posłała mi jeszcze jedno wkurzone spojrzenie, po czym pokazała środkowy palec i zniknęła za drzwiami budynku oznaczonego literą A. Tym samym zostawiła mnie samego na zewnątrz. Samego, zdezorientowanego i nie wiedzącego, co ze sobą począć.
Czy nawet kiedy próbuję być miły, wszystko muszę spieprzyć?

piątek, 13 czerwca 2014

3. Oops... Hi!

*Vivienne*
Siedziałam na łóżku z westchnieniem przeglądając listę zajęć dodatkowych zaplanowanych na ten rok akademicki. Mój wzrok bez zainteresowania błądził po kolejnych propozycjach, coraz bardziej mnie zanudzając. Niekończąca się lista coraz bardziej upewniała mnie w przekonaniu, że im niżej mój wzrok podąża – tym nudniejsze zajęcia. Jęknęłam z niezadowoleniem i pocierając palcami o skroń i powróciłam wzrokiem na samą górę kartki. Z ociąganiem, niepewna swojej decyzji odhaczyłam propozycję z numerem cztery – „Historia literatury angielskiej – twórczość Williama Szekspira”. Nienawidzę dramatów, są dla mnie niezrozumiałe, ale jakbym na to nie spojrzała - są to chyba najbardziej sensowne zajęcia, jakie mogę wybrać.
Kompletnie tego nie rozumiem – jestem na medycynie, a muszę chodzić na literaturę angielską. Jasne, Stanford próbuje nas kształcić w każdej dziedzinie, ale bez przesady.
Wypełniona kartka powędrowała na biurko, dołączając do stosu papierów, który już zdążył się na nim zgromadzić, a ja sięgnęłam po telefon, sprawdzając na wyświetlaczu godzinę.
Po pokoju rozległo się ciche pukanie do drzwi. Kto to może być? Co prawda mam tu kilka koleżanek, ale nie sądzę, żeby któraś z nich postanowiła złożyć mi tak niezapowiedzianą wizytę.
- Proszę.
Drzwi od mojego pokoju akademickiego otworzyły się, a do środka weszła wysoka, długonoga brunetka. Dziewczyna uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie i położyła swoją torbę na podłodze, rozglądając się po pomieszczeniu. Zmarszczyłam brwi w geście dezorientacji, próbując skojarzyć, czy kiedykolwiek ją spotkałam – jednak w głowie miałam tylko pustkę.
- Całkiem tu ładnie. I czysto. – uśmiechnęła się, poprawiając swojego kucyka, w którego spięte były jej włosy.
- Dzięki… chyba. – odparłam niepewnie. To jakaś kontrola czystości, czy jak? – Przepraszam, mogę wiedzieć kim jesteś?
- Eleanor. Eleanor Calder, twoja nowa współlokatorka. – zaśmiała się dziewczyna. - Nie sądziłaś chyba, że będziesz mieszkała tu sama?
- Oh… Nie, jasne, że nie… Dobra, tak, tak właśnie myślałam. – uśmiechnęłam się. – Jestem Vivienne Anderson. Miło cię poznać.
- Ciebie również. – odpowiedziała, siadając na łóżku naprzeciwko mnie. – Spokojnie, nie zajmuję dużo miejsca! Po prostu moja współlokatorka także zmieniła swoje lokum i zostałam w pokoju sama. Nie lubię samotności, więc poprosiłam o inny pokój i przenieśli mnie do ciebie. To nie problem, prawda?
- Nie, żaden. Po prostu jestem zaskoczona, bałam się, że zostanę tu sama. Chyba totalnie bym wtedy ześwirowała. – roześmiałam się, a Eleanor dołączyła do mnie. Dziewczyna wydaje się być na pierwszy rzut oka naprawdę sympatyczna, a mi zdecydowanie przyda się ktoś do kogo będę mogła się wieczorami odezwać.
~*~
Po tym jak pomogłam Eleanor rozpakować się i całkowicie zaklimatyzować w pokoju, leżałyśmy zmęczone na swoich łóżkach, milcząc. Podczas układania ubrań w jej szafce dużo rozmawiałyśmy i zdążyłyśmy wystarczająco się poznać, żeby wiedzieć, jakie rzeczy wzajemnie akceptujemy, a jakie nie. Dowiedziałam się, także że dziewczyna studiuje prawo na Uniwersytecie Stanforda i że ma tu chłopaka - Louisa, studiującego na wydziale biznesu.
Eleanor jest miłą, lekko zwariowaną dziewczyną, co naprawdę bardzo mi odpowiada. Jestem zdecydowanie bardziej spokojna od niej, ale obie stwierdziłyśmy, że to dobre. Ona nie da mi sfiksować i pokaże jak bawić się studenckim życiem (którego praktycznie nie posiadam), a ja będę zaganiać ją do nauki na tyle, aby mogła zaliczyć egzaminy końcowe.
*Harry*
Wolność. Pieprzona wolność.
Stany Zjednoczone. Uniwersytet Stanforda.
Mnie i to pieprzone królewskie życie dzieli już ocean.
Koniec z udawaniem, fałszywym szacunkiem, dyskusjami o gospodarce, przypatrywaniem się każdemu mojemu krokowi. Po prostu koniec.
Teraz, właśnie tutaj, nie jestem już następcą tronu brytyjskiego. Nie jestem już osobą, którą bycie mnie przeraża. Tu mogę być po prostu sobą, po prostu Harry’m. Mogę zachowywać się jak chcę i jak mi pasuje.
Kurczowo trzymając torbę w dłoni wszedłem do wielkiego budynku oznaczonego literą B. To właśnie w tym pawilonie akademiku znajduje się mój pokój. Rosnąca ekscytacja oraz ledwie odczuwalny stres powoli zaczęły się we mnie gromadzić.
Rozejrzałem się, starając się odgadnąć, w którą stronę powinienem się udać. Zerknąłem na trzymany przeze mnie w dłoni klucz, który wręczono mi w dziekanacie. Widniejące na nim wielkie B103 dało mi definitywnie znać, że parter nie jest piętrem przeze mnie poszukiwanym. Spojrzałem z westchnieniem na schody i orientując się, że w akademiku na pewno nie ma żadnej windy zacząłem pokonywać kolejne stopnie dzielące mnie od mojego nowego miejsca zamieszkania. Pierwsze piętro, drugie, trzecie… Cholera jasna, naprawdę codziennie będę musiał zadylać po schodach na trzecie piętro? Pokręciłem głową, a chęć ponarzekania na to została zastąpiona uśmiechem. Pieprzyć schody, jestem wolny. Prawdziwie, namacalnie wolny.
Stanąłem przed drzwiami mojego nowego pokoju, biorąc głęboki oddech. Kolejny raz spojrzałem na wypisany na drzwiach numer. B103. Upewniony pewnie nacisnąłem klamkę i wszedłem do środka. Na jednym z dwóch łóżek siedział brunet, który początkowo zdezorientowany moim gwałtownym wejściem, uśmiechnął się. Pomyliłem pokoje?
- Harry, mam rację?  – odezwał się mężczyzna,  kiedy już miałem zamiar przeprosić za wtargnięcie na jego „teren. Skinąłem głową na potwierdzenie.
- Tak. Harry Styles, a ty to…?
- Louis Tomlinson, twój współlokator. – uśmiechnął się, wygodnie rozkładając na swoim łóżku.
Oh… Nie wiedziałem, że będę z kimś dzielił pokój...
Zapewne nie powinno mnie to dziwić, to akademik, tu najczęściej ludzie mieszkają w dwuosobowych, ciasnych pokojach. Zdecydowanie muszę przyzwyczaić się do specyficznych norm panujących tutaj.
To Ameryka, Uniwersytet Stanforda, nie pałac. Muszę dołożyć wszelkich starań żeby się nie wyróżniać i nie palnąć żadnej gafy.
W sumie mieszkanie z kimś w pokoju nie może być takie złe. Louis wydaje się nie być ani arogancki, ani niesympatyczny. Jakiś kumpel zdecydowanie mi się tu przyda, przynajmniej pomoże mi się tu jakoś zaklimatyzować.
~*~
- Tam jest moja dziewczyna z jakąś panienką. – wskazał Louis, uśmiechając się.
Przez kilka godzin, które spędziliśmy w pokoju, zdążyliśmy się całkiem dobrze poznać i ustalić warunki, na które obaj przystaliśmy. Dotyczą one naprawdę wszystkiego, łącznie ze sprowadzaniem panienek do pokoju w wiadomym dla nas celu. Nie żebym póki co miał taki zamiar, ale kto wie? Oh, kogo ja oszukuję, jestem tylko facetem, to oczywiste, że zamierzam jako anonimowy student bawić się tutaj w ten sposób.
- Wiesz, jeżeli to ma znaczyć, że już dzisiaj chcesz, żebym ulotnił się z pokoju na kilka godzin, to załatwione. – zaśmiałem się.
To właśnie jeden z naszych warunków – jeżeli mamy zamiar przyprowadzić panienkę do pokoju, dajemy znać drugiemu, żeby nie zastać się w krępujących, jednoznacznych sytuacjach.
- Nie, nie. – roześmiał się Louis. – Miałem na myśli, że w sumie możemy się dosiąść. I tak wszystkie stoliki są zajęte.
Rozejrzałem się po barze, faktycznie nie dostrzegając żadnego innego wolnego stolika. Z tego co wiem od Louisa jest to miejsce codziennie oblegane przez studentów – w dzień służy za kawiarnię i miejsce do zjedzenia posiłku między wykładami, a wieczorem za bar, gdzie można się po prostu napić czegoś mocniejszego po stresującym dniu.
Głośne rozmowy, lecąca w tle muzyka, dużo alkoholu, gdzieniegdzie krzyczący studenci, zagorzale oglądający klubowe rozgrywki w rugby i oczywiście seksowne studentki. Atmosfera tutaj jest naprawdę genialna, taka jak to sobie wyobrażałem, będąc jeszcze w Anglii, więc myślę, że będę tu naprawdę często bywał.
- Tak, w sumie czemu nie. – uśmiechnąłem się.
Podążyłem za Louisem w stronę wybranego przez nas stolika. Siedząca przy nim brunetka już z daleka zobaczyła nas idących w jej stronę. Uśmiechając się szeroko, pomachała Louisowi i wstała ze swojego miejsca, całując go na powitanie w policzek. Stwierdzam, że to właśnie dziewczyna mojego współlokatora – Eleanor, o której tak dużo mi opowiadał.
El z uśmiechem przedstawiła mi się i przytuliła mnie na powitanie. Jest dokładnie taka jak mówił Louis – cholernie sympatyczna. Już od pierwszej sekundy dziewczyna nie pozwoliła czuć mi się nieswojo w jej towarzystwie i traktowała mnie jak kumpla Louisa, nie jak kompletnie nieznajomą jej osobę, co jest naprawdę kochane.
Louis i Eleanor zaczęli na żarty wzajemnie sprzeczać się o to, które bardziej za drugim tęskniło, a ja w tym czasie zająłem miejsce przy stoliku, naprzeciwko koleżanki El.
- Jestem Harry. – zwróciłem się do dziewczyny, uśmiechając do niej przyjaźnie.
- A ja Vivienne. Miło cię poznać, Harry.

środa, 21 maja 2014

2. Never say never.

*Harry*
- Jesteś pewien swojej decyzji, Haroldzie?
- Tak, mamo. Potrzebuję przestrzeni, prywatności, potrzebuję odciąć się na chwilę od tego całego królewskiego zgiełku. – westchnąłem, przeczesując palcami swoje loki. – Pojadę, nawet jeśli mi zabronisz. Jestem dorosły i sam za siebie decyduję. Chciałem po prostu żebyś wiedziała o moich planach.
- To całkiem dojrzałe, że mnie o tym informujesz. Zazwyczaj nie wtajemniczasz mnie w swoje durne eskapady, finansowane przeze mnie i ojca. – westchnęła moja matka, zakładając ręce na piersi i uważnie lustrując mnie wzrokiem. – Martwi mnie mimo wszystko fakt, że nie pytasz mnie o zdanie, tylko jak zwykle robisz po swojemu.
- Studia nie są durną eskapadą. – parsknąłem, wywracając oczami. Czy nawet to, że chcę powrócić na studia jest złe? Dlaczego wszystko za co chcę się zabrać zawsze jest nazywane finansowaną przez nich eskapadą? – Nie chcę waszych pieniędzy, poradzę sobie sam. Skoro inni studenci są w stanie zapracować na swoje studia, to ja także jestem. – dodałem, postanawiając przemilczeć jej kolejne pretensje o moje „robienie po swojemu. Czy moja matka naprawdę oczekuje, że w wieku 20 lat będę pytał ją o zdanie w każdej kwestii? Nie żebym kiedykolwiek to robił, ale mimo wszystko sam fakt, że ciągle o tym wspomina jest denerwujący.
- Oczywiście, że nie są. Skąd mam jednak mieć pewność, że nie zamierzasz wyjechać z Londynu tylko po to, żeby móc czuć się bezkarnym w swoich eskapadach, daleko od rodziny? Zdajesz sobie chyba sprawę z tego, że gdziekolwiek nie pojedziesz, dziennikarze pojadą za tobą, aby znaleźć chociaż odrobinę kompromitującego naszą rodzinę materiału na twój temat, prawda?
- Nie ufasz mi? – westchnąłem. – Wiem, że mam swoje za uszami i że nie zawsze byłem w porządku. Zdaję sobie sprawę z tego, że cię często zawodzę, ale ja nie chcę tak żyć. Potrzebuję się odciąć od rodziny królewskiej, aby zaznać chociaż odrobiny normalnego życia.
- Na jakikolwiek uniwersytet nie pojedziesz, wszędzie mimo wszystko będziesz księciem, Haroldzie. Tytułu, jaki ci przysługuje, nie wymaże miejsce twojego zamieszkania. – westchnęła moja matka, pocierając palcami o skroń. Widzę, że ta rozmowa zaczyna męczyć obie strony.
- Widzę, że się nie zrozumieliśmy, mamo. Bynajmniej nie zamierzam rozpocząć studiów jako książę. – oznajmiłem.
- Jak to nie zam…?
- Anne, zostaw nas samych, proszę. – odezwał się mój do tej pory milczący ojciec, przerywając maglującej mnie matce. Przeniosłem swój wzrok na niego, przygryzając wargę. Nie wiem, co jest gorsze – prowadzenie dalej dyskusji z moją matką, czy rozmawianie na osobności z moim ojcem.  – Chcę porozmawiać z synem w cztery oczy. Najczęściej to ty go umoralniasz, teraz moja kolej.
Dlaczego oni mówią o mnie jak o osobie trzeciej? Ja tu jestem, to niezręczne.
W odpowiedzi moja matka jedynie kiwnęła głową i z westchnieniem opuściła pomieszczenie. Gdy tylko masywne, drewniane drzwi za nią się zamknęły, mnie i mojego ojca otoczyła niezręczna i pusta cisza, a on sam spojrzał na mnie, uważnie lustrując spojrzeniem.
- W takim razie słucham, synu. Co miałeś na myśli mówiąc, że nie zamierzasz rozpoczynać studiów jako książę? – przemówił. Siedząc za biurkiem naprzeciwko mnie, poruszył się, aby wygodniej usiąść na fotelu, jednak mimo to nie spuścił ze mnie wzroku. Czy on musi tak przenikać mnie spojrzeniem? To cholernie krępujące!
- Chcę polecieć do Ameryki i kontynuować studiowanie medycyny na drugim roku na Uniwersytecie Stanforda. Jako zwykły Brytyjczyk, nie jako książę. – wzruszyłem ramionami, uśmiechając się lekko w stronę mojego ojca.
- Haroldzie, nie da rady obejść procedur rekrutacji, nie podając przy tym twoich prawdziwych danych osobowych. Poza tym rok akademicki zaczyna się za kilka dni, rekrutacja na ten rok jest zamknięta, szczególnie na takim uniwersytecie jak Stanford.
- Podesłałem im kilka tygodni temu swoje wyniki egzaminacyjne z pierwszego roku na Uniwersytecie Cambridge i dostałem odpowiedź, że przyjmą mnie bez problemu. Muszę tylko dostarczyć im resztę swoich danych. Tu się pojawia mały problem, bo przydałoby się, aby ktoś trochę w nich namieszał. Myślę, tato, że gdybyś porozmawiał z prezydentem Obamą, to bez problemu pozmienialibyście w moich papierach wszystko, co jest potrzebne.
- A więc tak to sobie zaplanowałeś. – roześmiał się mój tata, kręcąc przy tym głową.
Wow, spodziewałem się raczej, że się na mnie wydrze za moje chore wymysły - dokładnie tak jak zrobiłaby to moja matka.
Miłe zaskoczenie.
- Tak jakby… dałoby się coś z tym zrobić?
- Zależy jak bardzo chcesz namieszać, Haroldzie.
- Na początek chcę usunąć moje dwa pozostałe imiona, zmienić Harold na Harry i miejsce zamieszkania na jakieś małe miasteczko. Resztę możecie pozmieniać według własnego gustu z prezydentem. – uśmiechnąłem się, widząc tak pozytywną reakcję mojego ojca.
- No dobrze, skoro tak, to jeszcze dziś spróbuję się skontaktować z prezydentem i zobaczę co się da zrobić w twojej sprawie. JEDNAK musisz mi obiecać, że nie będziesz miał ŻADNYCH kłopotów z prawem i będziesz prowadził się moralnie. Wczoraj wystarczająco nasłuchałem się od twojej matki, że na pewno „wpadłeś” z tymi dziewczynami, z którymi się kochałeś, myślę że wiesz, co mam na myśli. Raczej z tych rzeczy się mamie nie spowiadaj, a najlepiej poczekaj z nimi, aż spotkasz kogoś odpowiedniego.
- Tato, proszę cię. Rozmowy uświadamiające już mam za sobą, nie jestem małym chłopcem. – zaśmiałem się, rozsiadając wygodniej w fotelu. Z tego, co widzę, przy tacie mogę poczuć się dużo bardziej swobodnie niż przy matce. – Obiecuję, żadnych eskapad.
- Dobrze, ufam ci. – uśmiechnął się. – Zdajesz sobie jednak sprawę, że skoro jesteś normalnym studentem, to dostaniesz też normalne kieszonkowe, prawda?
- Tak, mam tego świadomość. Chyba będę musiał znaleźć tam jakąś pracę, ale to nieważne, przynajmniej zaznam normalnego życia.
- Żadnych lamborghini, prywatnych samolotów, apartamentów…  nie wyobrażam tam sobie ciebie.
- Myślę, że przeżyję, od czego są taksówki i akademik? – wyszczerzyłem się, podekscytowany samą myślą o możliwości zaznania takiego życia. Mój ojciec totalnie nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo mi pomógł i jak wiele zwykłej, dziecinnej radości mi dał swoim wsparciem.
- Skoro to właśnie to, czego chcesz, to cieszę się, że mogę ci w tym jakoś pomóc. Oh, i Haroldzie? Paul poleci z tobą do Ameryki, dobrze?
- No ale… czemu? – westchnąłem.
- Chcę być pewien, że wszystko będzie tam z tobą dobrze.

- Uhm, okej. – kiwnąłem głową, przystając na jego ultimatum. Może chociaż tam, daleko od mojej rodziny, Paul okaże mi trochę wyrozumiałości i da więcej przestrzeni niż tu? Poza tym, nie mogę oczekiwać, że ojciec przystanie na wszystkie moje warunki – przecież i tak zgodził się już na wiele z nich.
~*~
- Będę za tobą tęsknić, braciszku. – wymamrotała w moją koszulkę Ariana, tuląc się do mnie tak, jakby miała to zrobić ostatni raz w życiu – co jest totalnym absurdem. Objąłem ją ciasno ramionami i potarłem lekko dłonią o jej plecy, chcąc okazać jej jak najwięcej wsparcia. W jej oczach zalśniły łzy, łamiąc mi tym serce.
- Ja za tobą też będę tęsknił, wiesz? Bardzo, bardzo mocno. I nie płacz, przecież nie jadę na wojnę, tylko na studia. – starałem się zażartować, ale na twarzy mojej siostry nie pojawił się nawet cień uśmiechu. – Będę dzwonił tak często jak będziesz tego chciała i odwiedzę cię tak szybko, jak będzie to konieczne.
- Okej. – ucięła, zamykając oczy i starając się uśmiechnąć. Wiedziałem, że nic nie było okej, a ona nie chciała tylko niczego mi utrudniać. – Przepraszam, nie chciałam się tak rozkleić. Po prostu… nie wiem jak to wszystko będzie tu wyglądało, kiedy na każdym kroku nie będę słyszała twoich wulgarnych uwag. Jednak wiem, że ten wyjazd jest czymś, czego pragnąłeś.
- Cóż, pewnie atmosfera będzie tu taka, jaka zawsze powinna być - wzorcowa. – uśmiechnąłem się lekko, co także u mojej siostry wywołało cień czegoś podobnego. Nie komentowałem napomknięcia o spełnianiu pragnień – chciałem odejść choć na chwilę od tego tematu.
- W takim razie będzie tutaj sztywno.
- Tak, niezaprzeczalnie. – roześmiałem się i jeszcze raz ją przytuliłem. – Jak wrócę, to nadrobię to wszystko, będzie jeszcze zabawniej.
- Trzymam cię za słowo. – zachichotała cicho, odsuwając się ode mnie. – Idź już, spóźnisz się na samolot. Paul już czeka. – dodała już o wiele pochmurniej, wskazując na postać za mną.
- Wasza Wysokość… - głos Paul’a wyrwał mnie z tej nostalgicznej chwili, jakby chcąc podkreślić prawdziwość słów Ariany. Uciszyłem go gestem dłoni.
- Już wiem. – uciąłem. – Zadzwonię, kiedy tylko wyląduję, obiecuję. Kocham cię, siostrzyczko. – zwróciłem się po raz kolejny do swojej siostry, a ona tylko mi przytaknęła.
- Ja ciebie też, Harry. Baw się dobrze, może znajdź sobie kogoś i przede wszystkim naucz się czegoś, bo póki co jesteś totalnym, zboczonym idiotą. – roześmiała się słodko moja siostrzyczka, odrobinę uspokajając mój niepokój swoim lepszym humorem.
- Zobaczysz, jak wrócę to będę drugim Einsteinem! – uśmiechnąłem się i wziąłem swoją torbę, od razu zabraniając Paul’owi przejęcia jej ode mnie. – Dozobaczenia, Ari, mam nadzieję jak najszybciej. – pożegnałem siostrę, a ona zawtórowała mi także krótkim „dozobaczenia”. Chwilę później, po kilku kolejnych uściskach, opuściłem pałac, ani razu nie oglądając się za siebie. Bałem się, że końcowe uśmiechy Ariany zostały zastąpione łzami – nie byłem w stanie znieść ich widoku.
Od dziś nie znoszę pożegnań, każdego rodzaju – nawet jeśli mają mnie zaprowadzić do świata, o którym marzę.

piątek, 9 maja 2014

1. Believe in me.

*Harry*
- Czy to wszystko, mamo? - spytałem po dwugodzinnej rozmowie z matką na temat mojej nieodpowiedzialności. Nie to, że słuchałem tego, co miała mi do powiedzenia, naprawdę nie musiałem tego robić. Doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, jakie argumenty wytacza przeciwko mnie - moja matka naprawdę lubi się powtarzać. Przynajmniej raz w tygodniu słyszę jej wywód o tym, jak bardzo się staczam i jak bardzo kompromituję naszą „idealną” rodzinę. Czasem dziwię się, że nadal nie znudziło jej się pieprzenie na okrągło tych samych farmazonów. Ona ciągle krzyczy, a ja milczę, ze spuszczoną głową udając skruszonego i zawstydzonego. Czy ona naprawdę nie widzi tego, że marnuje nie tylko swój czas, ale także mój?
To nie jest tak, że robię mojej matce specjalnie na złość, nie. Po prostu ona ma swoje ideały do których ja się nie wpasowuję i nigdy nie będę się wpasowywał. Nie rozumie tego, że przyszłość, która już została dla mnie zaplanowana przez NIĄ, nie jest tym czego JA chcę. W końcu kto chciałby być jakimś pieprzonym królem ciągle dyskutującym o podatkach i innych gównach z parlamentem? Tak, mam pieniądze, mam samochody, ale nie mam nawet odrobiny pożądanej przeze mnie wolności. Od dnia moich narodzin cały kraj, a może nawet i Europa przypatrywały się każdemu mojemu najmniejszemu krokowi. Nikt nie zdaje sobie tak naprawdę sprawy z tego jak gówniane to wszystko jest - każde moje najmniejsze potknięcie jest komentowane. Jestem tylko człowiekiem, tak jak każdy. Dlaczego wszyscy mogą zdecydować o swojej przyszłości, mogą popełniać błędy, a ja nie?
Moja matka spojrzała mnie wściekłym wzrokiem, zapewne zdając sobie wreszcie sprawę z tego, że jej po prostu nie słuchałem, czekając na najbliższą możliwą sposobność przerwania jej. Gdyby wzrok mógł zabijać, zapewne właśnie leżałbym tu martwy. Zluzuj suknię, mamo - chyba nie chcesz, żeby twój jedyny syn, następca tronu, padł trupem, prawda?
- Do ciebie naprawdę nadal nic nie dotarło, Haroldzie? - spytała matka głosem pełnym frustracji. Pytanie retoryczne, czy naprawdę oczekuje mojego kolejnego „odpyskowania”? - Wiesz co? Nawet nie odpowiadaj, nie chcę znać odpowiedzi. To wszystko. Możesz już iść. - dodała niemal od razu, kończąc tym swoją rozmowę ze mną. Wreszcie! Słodka wolności!
- Dobrze, matko. - odpowiedziałem, uśmiechając się lekko. Przeczesałem swoje włosy dłonią, po czym wstałem z fotela i pocałowałem moją rodzicielkę w policzek. Naprawdę nie lubię jej denerwować, nie jest to nigdy moim zamiarem, ale ja po prostu nie chcę tak żyć. Nie jestem jej idealnym chłopczykiem i ona naprawdę musi to wreszcie zrozumieć.
- Nie zapomnij, że za pół godziny masz spotkanie z parlamentem. Obiecałeś ojcu, że weźmiesz w nim udział. - odparła, głaszcząc mnie po plecach.
Co?
- Znowu? To dzisiaj? Cholera. - mruknąłem z niezadowoleniem, bezwiednie opadając na fotel. Ostatnie czego teraz potrzebuję to siedzenie z ojcem i innymi mężczyznami, słuchając jak dyskutują o jakiś pierdołach. To jest gorsze niż kazanie mojej matki.
- Nie przeklinaj, Haroldzie! - zganiła mnie kobieta. - Doskonale wiesz, że...
- Pieprzyłem się z tymi dziewczynami, z którymi zrobiono mi zdjęcie. - wypaliłem, wchodząc matce w słowo.
Czy ja naprawdę to powiedziałem? Nie wierzę, że to zrobiłem. Czy ja już naprawdę jestem w stanie zrobić wszystko, byleby tylko uniknąć spotkania z tymi snobami? Mam przerąbane, Boże, totalnie przerąbane.
Moja matka spojrzała na mnie zszokowanym wzrokiem, nie odzywając się. Wielokrotnie w ciągu ostatnich kilku sekund otworzyła usta, po czym je zamknęła. Chyba pierwszy raz widzę ją w takim stanie - ona naprawdę pierwszy raz nie wie co odpowiedzieć. I to właśnie w tym momencie poczułem się okropnie, jak idiota. Zawsze ją zawodziłem, ale dziś przekroczyłem wszelką granicę i sam zdaję sobie z tego sprawę. Rozczarowanie i smutek w oczach mojej rodzicielki doszczętnie sprawiły, że zrobiło mi się głupio, pierwszy raz tak cholernie głupio. Po co ja się wogóle odzywałem?
- Mamo, ja... - zacząłem cichym głosem, ale szybko zostałem uciszony przez kobietę gestem dłoni. Odwróciła się do mnie plecami i podeszła do okna, ciężko wzdychając. Czy zrobiła to po to by na mnie nie patrzeć, czy po to bym nie patrzył na to jak wielką przykrość jej wyrządziłem swoimi słowami?
- Po prostu idź już, Haroldzie. Musisz się przebrać, przedstawiciele parlamentu nie będą na ciebie czekać. - odrzekła pewnym głosem, nawet nie zerkając w moją stronę. Zawsze podziwiałem za to moją matkę - nieważne jak chore świństwa jej mówiłem, ona nigdy nie pozwoliła sobie na emocjonalne zabarwienie swojego głosu. Nawet głos mojego ojca raczył się nieraz łamać, ale nie jej. Miała w sobie tak cholernie dużo profesji, jakiej ja nigdy nie potrafiłbym okazać.
- Dobrze. - westchnąłem, wstając z fotela i idąc w stronę drzwi. - Przepraszam za to co powiedziałem. - dodałem cicho, spuszczając wzrok. Dlaczego znowu musiałem nawalić? Czy nie mogę chociaż raz, jeden pieprzony raz, zachować się tak, żeby była ze mnie dumna?
- Porozmawiamy o tym innym razem.
~*~
- Harry! - uśmiechnęła się moja młodsza siostra, widząc mnie wychodzącego z garderoby, ubranego w garnitur. Jeżeli chce rzucić na ten temat jakąś kąśliwą uwagę, to lepiej niech tego nie robi.
- Cześć, siostrzyczko. - odparłem miłym tonem, całując ją w czoło i przytulając. - Co ty taka radosna? Stało się coś?
- Od dziś mam nowego ochroniarza, który będzie mnie też uczył jazdy konnej. Jezu, podobno jest naprawdę przystojny. - zaświergotała. Spojrzałem na nią nic nie rozumiejąc, a po chwili wybuchnąłem śmiechem. Cóż, może i od małego wpajano mi to, w jaki sposób mam się wypowiadać, ale tego, w jaki sposób mam myśleć już nie - tutaj mogłem pozwolić sobie na wszystko, na co mam ochotę.
- Oh, chodzi ci o to, że będzie cię uczył tej jazdy konnej. Przepraszam, myślałem o czymś innym!
- Harry! - pisnęła, nieznacznie się krzywiąc, co tylko wzmogło mój śmiech.
- No co? Udajesz takie niewiniątko, a sama pewnie pomyślałaś o czymś dwuznacznym, skoro tak się skrzywiłaś!
- Jesteś okropny. - przewróciła oczami, po czym ze śmiechem uderzyła mnie delikatnie w ramię.
- Czy ty właśnie uderzyłaś przyszłego króla? Mam cię zamknąć w lochu? - spytałem, starając się nie roześmiać.
- Króla? Myślę, że prędzej cię wydziedziczą, gnojku! - wyszczerzyła się, na co tylko lekko ją połaskotałem. - Nie! Dobra, nie wydziedziczą cię, ale mnie nie łaskotaj! - pisnęła, odciągając od siebie moje ręce. Uśmiechnąłem się do niej szeroko i poburzyłem lekko jej włosy.
- W porządku, wszyscy wiedzą, że gdyby nie to, że jestem ich jedynym synem, to pewnie już dawno wylądowałbym u jakiejś starej ciotki w Szkocji. - roześmiałem się.
- Pewnie tak. - przytaknęła mi.
- Muszę już iść na spotkanie z ojcem i parlamentem, więc nie będę cię zatrzymywał. Twój partner od jazdy konnej już na pewno czeka. - uśmiechnąłem się, idąc w stronę drzwi. Jeśli się spóźnię na to jebane spotkanie, ojciec mi nogi z dupy powyrywa. Jaj jak nic już nie mam, bo mi je matka odetnie, ale nogi mi się jeszcze przydadzą, żeby przed nią uciekać, w razie gdyby chciała mi dodatkowo odciąć jeszcze 'kolegę'. - Oh! Tylko pamiętaj żebym po TEJ lekcji jazdy konnej nie został wujkiem! - rzuciłem jeszcze przez ramię, śmiejąc się ze swojego głupkowatego żartu.
- Harry! Jesteś obleśny! - zapiszczała kolejny raz, ukrywając zawstydzoną twarz w dłoniach. Uśmiechnąłem się na ten widok. Tylko jej jednej tak naprawdę nie gorszy moje zachowanie i słownictwo. Tylko ona jedna tak naprawdę stara się mnie zrozumieć. Cieszę się, że mam oparcie chociaż w niej – zupełnie nie wiem jak inaczej bym uchronił się w tym miejscu od ześwirowania.
~*~
- Jego Wysokość Następca Tronu, Harold, Książę Cambridge. - zabrzmiał dostojny głos zapowiadający moje wejście na posiedzenie z delegacją parlamentu. Z westchnieniem wszedłem pewnym krokiem do wielkiej sali bankietowej, witając się z każdym przedstawicielem uściśnięciem dłoni, tak jak zrobił to chwilę temu mój ojciec.
Jak wiele razy mam tłumaczyć temu zawsze zapowiadającemu mnie idiocie, że nienawidzę swojego pełnego imienia i wolę żeby nazywał mnie po prostu Harrym?
No cóż, jak widać moje zdanie już nikogo nie obchodzi, nawet jego.

Wspaniale. Zapowiada się kurewsko nudne spotkanie.
Szablon by
InginiaXoXo